„Pomerania” 1/2008

Data 26.12.2007 20:58:03 | Kategoria: Miesięcznik "Pomerania"

Pomerania 12/2007 Coraz częściej okazuje się, że przewidziane polskim prawem wyborczym sposoby osobistego głosowania w lokalu wyborczym ujawniają swą niedoskonałość w świetle liczby i oczekiwań wyborców. W czasie trwania wyborów parlamentarnych 21 października 2007 roku z możliwości wzięcia udziału w głosowaniu skorzystało w skali świata jedynie ok. 170 tys. Polaków, co stanowi ok. 8 proc. ogółu uprawnionych. Wśród powodów takiego stanu rzeczy powszechnie wskazywano zarówno skomplikowaną procedurę rejestracji wyborców (w tym roku znacząco ułatwiał fakt rejestracji internet), jak również na znaczące odległości do lokali wyborczych i ich niewielką liczbę. Powodowało to w skali masowej zjawisko wielokilometrowych kolejek do punktu wyborczego, które nierzadko trwały kilka godzin. Sytuacja taka wywołała debatę co do konieczności podjęcia reform w polskim prawie wyborczym.
Styczniowy numer „Pomeranii” ukaże się 28 grudnia.


Pomerania - miesięcznik wydawany przez Zarząd Główny Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Redakcja: 80-837 Gdańsk, ul. Straganiarska 21-22, tel. 058 3012731, e-mail red.pomerania@wp.pl



2. Listy

4. Jarosław Och, Nowoczesny system wyborczy – konieczność czy fanaberia?
Coraz częściej okazuje się, że przewidziane polskim prawem wyborczym sposoby osobistego głosowania w lokalu wyborczym ujawniają swą niedoskonałość w świetle liczby i oczekiwań wyborców. W czasie trwania wyborów parlamentarnych 21 października 2007 roku z możliwości wzięcia udziału w głosowaniu skorzystało w skali świata jedynie ok. 170 tys. Polaków, co stanowi ok. 8 proc. ogółu uprawnionych. Wśród powodów takiego stanu rzeczy powszechnie wskazywano zarówno skomplikowaną procedurę rejestracji wyborców (w tym roku znacząco ułatwiał fakt rejestracji internet), jak również na znaczące odległości do lokali wyborczych i ich niewielką liczbę. Powodowało to w skali masowej zjawisko wielokilometrowych kolejek do punktu wyborczego, które nierzadko trwały kilka godzin. Sytuacja taka wywołała debatę co do konieczności podjęcia reform w polskim prawie wyborczym, mogących ułatwić i umożliwić zarazem bardziej powszechny udział w głosowaniu. Reformy wydają się niezbędne nie tylko z powodu masowej migracji Polaków , ale też z konieczności podjęcia działań zmierzających do wzrostu frekwencji wśród Polonii. (więcej w „Pomeranii”)

9. Kazimierz Ostrowski, Pomyślny wiatr (felieton)
Zastanawiam się czasem, co dzisiaj mogłoby przyczynić się do mocniejszego zespolenia pomorskiego społeczeństwa. Wokół jakiej sprawy udałoby się skupić myśli i wysiłki mieszkańców Gdańska i Człuchowa, Sierakowic i Brus, Tczewa i Słupska? Patrząc wstecz, choćby tylko na przeszłe stulecie, widzimy, że w dziejach naszego regionu obok klęsk i katastrof były także momenty uniesienia, okresy zbiorowego trudu i entuzjazmu.
Puck, 10 lutego 1920 roku, zaślubiny Polski z Bałtykiem. Wielka uroczystość, orszak dostojników, symboliczny gest gen. Hallera. I późniejsze pamiętne słowa prezydenta Wojciechowskiego, że Polska swój powrót nad morze zawdzięcza Kaszubom, którzy wytrwali przy wierze i mowie ojców. Jak bardzo Kaszubi i wszyscy mieszkańcy Pomorza byli wówczas dumni! (więcej w „Pomeranii”)

10. Janusz Kowalski, Refleksje, porównania, uwagi
Jesień i początek zimy tych lat, które dzielą się przez trzy, to okres rozliczania dotychczasowego i konstruowania nowego planu działań oraz powoływania na kolejną kadencję władz Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Podczas ostatniego (przed Zjazdem) zebrania Rady Naczelnej ZKP prezes Artur Jabłoński zapowiedział, że ponownie będzie się ubiegać o tę funkcję. Wkrótce po tym stało się wiadome, że zarząd Oddzia­łu Gdańskiego ZKP zgłosi jako kontrkandydata Szczepana Lewnę. Dwie osoby, dwie koncepcje działania organizacji. Ich poglądy przy­pomniały wypowiedzi w mediach i – oczywiście – wystąpienia na Zjeździe.
Sobota, 1 grudnia 2007 roku, godzina 10. Msza święta w oliwskiej katedrze z kazaniem me­tropolity abp Tadeusza Gocłowskiego, z udziałem ka­szubskich parlamentarzystów i nowego wojewody pomorskiego Roma­na Zaborowskiego, jeszcze przed paru dniami „tylko” starosty bytowskiego. Wszystkie te i inne zaproszone osoby zaszczyciły swą obecnością również początek obrad Zjazdu. Spotkaniu przewodniczył burmistrz Żukowa Albin Bychowski. Pomagali mu członkowie prezydium: Kazimierz Kleina z Łeby, o którym było wiadomo, że zgłosi Lewnę na prezesa, i Zygmunt Orzeł z Władysławowa, mający promować Jabłońskiego. Ponadto w prezydium był Władysław Czarnowski z Brus, od niedawna emeryt, oraz przedstawiciel młodzi zrzeszeniowej, Wojciech Konkel z Gdań­ska. Słowem, zestaw stosowny terytorialnie i wiekowo. (więcej w „Pomeranii”)

12. Artur Jabłoński, Dla Kaszub i Pomorza
Z pomocą Zarządu Głównego starałem się przez ostatnie trzy lata inicjować oraz realizować projekty i zadania wynikające z Uchwały Programowej XVI Zjazdu Delegatów, a także wspierać różne inne działania i inicjatywy oddziałów Zrzeszenia w ramach ich działalności statutowej. W nawale pracy, której odbiciem są przesłane sprawozdania, nie ustrzegłem się błędów. Będę wdzięczny, jeśli mi je wybaczycie. Mam jednocześnie nadzieję, że dostrzegacie także wiele trafnych decyzji i posunięć prezesa i ZG ZKP. Realizacja postawionych przed nami zadań wymagała wspólnego wysiłku wielu osób. Za ten trud dziękuję Wam i wszystkim działaczom Zrzeszenia aktywnym w swoich oddziałach. Wszystkim razem i każdemu z osobna życzę sił do dalszej pracy dla Kaszub i Pomorza!
Trzy lata temu, tuż przed XVI Zjazdem Delegatów, jedno ze zrzeszeniowych środowisk atakowało mnie na łamach regionalnych gazet za moje poglądy na kaszubszczyznę. Mówiono wtedy dziennikarzom, że podzielę społeczeństwo Pomorza i – cytuję – „doprowadzę do segregacji ludności na Kaszubach”. Obecnie to samo środowisko zarzuca mi, że popieram cepelię, disco polo, ludyczność i etniczność, nazbyt dbam o kaszubską wieś, odcinam się od inteligencji, a moimi poczynaniami kieruje strach przed zagrożeniami, które istnieją tylko w mojej wyobraźni. Szkoda, że mówią to ludzie, którzy przez ostatnie lata nie uczestniczyli czynnie w życiu Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego – nawet jeśli niektórzy z nich byli formalnie członkami Rady Naczelnej ­– i mam wrażenie, że nawet nie zadali sobie trudu, by przeczytać przygotowane na XVII Zjazd sprawozdania. (więcej w „Pomeranii”)

15. Tomasz Żuroch-Piechowski, Kto się boi Jana Trepczyka? (felieton)
Wyjazd do seminarium duchownego w Oliwie, gdzie odbywał się XVII Zjazd Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, połączony z wyborem nowych władz, był bardzo owocny. Wprawdzie zapomniałem o maksymie mojej polskiej babki: „Kto ze sobą nosi, nikogo nie prosi” i wróciłem do domu głodny, ale jednodniowy post jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Zjechało się ludzi, oj zjechało! Byli Kaszubi, Polacy-Kaszubi, Kaszubi-Polacy, pół-Kaszubi, ćwierć-Kaszubi, nie-Kaszubi, Kaszubi z wyboru, Kaszubi z nominacji oraz radykałowie kaszubscy, którzy na okoliczność zjazdu pochowali na chwilę kły. Nie zabrakło nawet premiera Rzeczypospolitej i sporego kawałka rządu. Nie dopatrzyłem się natomiast posła Jacka Kurskiego i senator Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk, którzy często gościli na kaszubskich imprezach, gdy PiS było u władzy lub o tę władzę walczyło. Nie powiem, żebym za nimi szczególnie tęsknił, ale warto uświadomić sobie jak (postulowana) apolityczność Zrzeszenia wygląda w praktyce. Jeśli następne wybory wygra koalicja marsjańsko-wenusjańska, to w przednich rzędach po lewej będą siedzieć ci z Marsa, a po prawej te z Wenus. Potem – starym obyczajem – usłyszymy wezwanie, aby nie zrażać bratnich cywilizacji twardym obstawaniem przy kaszubskości, bo przecież w naszej galaktyce nie wszyscy są Kaszubami i nie powinniśmy o tym zapominać! Wracając na Ziemię: apele o zachowanie apolityczności ZKP wygłaszane przez członków naszej organizacji, którzy równocześnie są funkcjonariuszami partyjnymi, brzmią równie szczerze co troska lisa o mieszkanki kurnika.

16. Donald Tusk, Do armii dobrych ludzi
Jestem bardzo wzruszony tym, że mogę dzisiaj spotkać się z wami w tej roli, która przypadła mi w udziale kilkanaście dni temu. Ani wy, ani ja nie spodziewaliśmy się, że Kaszëba zostanie premierem Rzeczypospolitej (oklaski).
Nie spodziewaliśmy się, bo Kaszubi byli zawsze powściągliwi, bardzo skromni i wśród licznych zalet i nielicznych wad na pewno Kaszubom pazerności na zaszczyty nikt w całej naszej historii zarzucić nie może. I dlatego chcę wam bardzo podziękować. Wam, elicie Kaszubów, za to, że przez tyle lat, a w odniesieniu do wielu delegatów i wielu gości dzisiejszego spotkania, dzisiejszego zjazdu, mogę powiedzieć, że od wielu dziesięcioleci, zawdzięczam ten niezwykle zaszczytny i zobowiązujący awans. Po pierwsze, chciałem powiedzieć, że nie byłoby tego wielkiego, (...) wspólnotowego sukcesu, gdyby nie dziedzictwo kulturowe i etniczne, którego mam szczęście być jednym z wielu spadkobierców. W tym dziedzictwie jest także zestaw pewnych cech, które pozwoliły przez setki lat wytrwać Kaszubom przy swojej wierze, (...) kulturze, (...) języku i jednoznacznym przywiązaniu do swojej wielkiej ojczyzny – Polski i polskości. Te cechy to upór w najlepszym tego słowa znaczeniu, nie zawsze efektowna, ale bardzo efektywna konsekwencja w działaniu. To zbiór cech, których tak często brak w polskiej polityce w ostatnich 300 latach. My, na Kaszubach, jak coś zaplanujemy, to staramy się to realizować krok po kroku, właśnie z uporem. Może bez fajerwerków, ale prędzej czy później swoje cele osiągamy. Tak jak osiągnęliśmy ten największy (...), który historia chciała postawić pod znakiem zapytania: przetrwanie nawet w najtrudniejszych okolicznościach. (więcej w „Pomeranii”)

17. Andrzej Hoja, Kaszubska mitologia – na nowo odczytana
Na temat mitów obecnych w naszej współczesnej kulturze zwrócił ostatnio uwagę Peter Oliver Loew, niemiecki historyk zajmujący się m.in. tematyką gdańską. Już przed laty wprowadził on nie tylko do gdańskiej historiografii, ale przede wszystkim do myślenia o tym mieście tezę, jakoby jego obraz tworzony był i jest przez i na użytek gdańszczan. W ten sposób wraz ze zmienianiem się w mieście dominującej grupy narodowościowej funkcjonował obraz Gdańska jako odwiecznie niemieckiego, później zaś jako odwiecznie polskiego. Dziś coraz częściej prezentuje się wizerunek miasta jako od wieków wielokulturowego. Loew w swojej książce „Gdańsk. Między mitami” dowodzi, że każde z tych wyobrażeń jest jedynie mitem, opowieścią, której celem jest tworzenie intelektualnej i symbolicznej płaszczyzny wyjaśniającej teraźniejszość. „Historyczna prawda czy historyczne prawdopodobieństwo nie odgrywają tu decydującej roli; ważne jest znaczenie całej struktury narracyjnej, całej konstrukcji historycznej – dla czasów współczesnych. Mit więc jest wybiórczy lub – jak to króciutko ujął to Roland Barthes – mit deformuje. Deformacja polega nie tylko na poddanym czynnikom politycznym, społecznym lub kulturowym świadomym zestawieniu ze sobą zdarzeń lub tzw. faktów historycznych, lecz także na sakralizacji pewnych okresów lub formacji historycznych, do których obecna społeczność bezpośrednio nawiązuje”. (więcej w „Pomeranii”)

20. Roman Robaczewski, I Spotkania na Gochach
Progi Centrum Międzynarodowych Spotkań w Tuchomiu w dniach 9-11 listopada 2007 roku gościły uczestników pierwszych w historii tego miejsca Spotkań na Gochach. Inicjatorem przedsięwzięcia był Zbigniew Talewski, prezes zarządu CMS, a jego współorganizatorami – Jerzy Lewi Kiedrowski, wójt gminy Tuchomie, oraz Rafał Narloch, wójt gminy Lipnica.
Głównymi bohaterami spotkania byli jednak regionaliści kaszubscy, historycy, autorzy monografii o miejscowościach i parafiach pomorskich. Swoją obecność zaznaczyli również biografowie i heraldycy w osobach Przemysława Pragerta i Zdzisława Zmudy Trzebiatowskiego, a także wydawcy: Andrzej Obecny ze Słupska i Tomasz Zmuda Trzebiatowski z Gdańska. Nie zabrakło nauczycieli, wśród nich Felicji Baska-Borzyszkowskiej z Kaszubskiego Liceum Ogólnokształcącego w Brusach, oraz Zbigniewa Formeli z Redy, niestrudzonego dokumentalisty zanikającej architektury kaszubskiej.
Tak to już jest, że w tego rodzaju spotkaniach, poświęconych w dużej mierze tematyce historycznej, uczestniczą ludzie dojrzali, łaknący wiedzy o dziejach regionu i doceniający wpływ przeszłości na współczesność. Dostrzegają oni życie i pracę pokoleń minionych, których owocami są m.in. budowle i pomniki i których doświadczenia odnaleźć można w dzisiejszym człowieku. Tym bardziej ucieszyło wszystkich uczestnictwo młodych, jak: Tatiany Kuśmierskiej, studentki polonistyki Uniwersytetu Gdańskiego, i początkującej poetki Alicji Skiby. (więcej w „Pomeranii”)

22. Krzysztof Zajączkowski, Westerplatte znów się zbroi
„Na rozkaz majora Sucharskiego działo ma zająć stanowisko ogniowe. Wytaczamy je (...). Skręcamy między drzewa. Droga znajduje się pod silnym ogniem broni maszynowej. Ciężka to była przeprawa ciągnąć 1150 kg między drzewami po miękkim leśnym podłożu. Po kilkunastu minutach z trudem przebywamy 300 m odległości dzielącej magazyn od stanowiska ogniowego działa. Stanowisko jest dobre – wszystko pasuje. A więc tak jak na poligonie: zdejmuje się kaptury ochronne. Ładowniczy wyciorem przeciera lufę, amunicyjny wyciera pocisk i smaruje pierścień wiodący wazeliną. Podaję cel”.
Tak przygotowanie armaty do walki na Westerplatte 1 września 1939 r. opisywał dowódca działa kapral Eugeniusz Grabowski. Po oddaniu kilkudziesięciu nadzwyczaj skutecznych strzałów w kierunku stanowisk broni maszynowej po drugiej stronie kanału portowego, zostało ono trafione i uszkodzone salwą z pancernika Schleswig-Holstein. Jedyna armata polowa na wyposażeniu składnicy zamilkła.
Po 58 latach od tamtych wydarzeń, we wrześniu ubiegłego roku, ziściło się marzenie członków Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte, którzy otrzymali wiadomość, że w północnej Finlandii tamtejsza armia wyprzedaje sprzęt z II wojny światowej, w tym rosyjską armatę kal. 76,2 mm zwaną w przedwojennej Polsce „prawosławną” lub „putiłówką”. Pojawiła się więc okazja sprowadzenia na Westerplatte takiej samej broni, jak ta strzelająca w 1939 r. W dniu aukcji prezes SRH Mariusz Wójtowicz-Podhorski wraz z członkiem zarządu z Wysp Alandzkich – Uwe Koslowskim, pojawili się na miejscu w Finlandii. Tu przywitali się z kilkoma kupującymi z... Polski i, o dziwo!, w czasie przetargu dogadali się z nimi tak, aby każdy wylicytował to, co chciał. W ten oto sposób armata „prawosławna”, wyprodukowana w 1917 r. na terenie „Permskiego Zawodu”, została zakupiona z przeznaczeniem na Westerplatte. O jej pochodzeniu można się dowiedzieć na podstawie zachowanych tabliczek znamionowych oraz oryginalnych oznaczeń zachowanych na lufie działa. (więcej w „Pomeranii”)

23. Tomasz Rembalski, Gdyńscy muzealnicy przeszli na nowe
Po ponad pięciu latach od rozpoczęcia budowy nowa siedziba Muzeum Miasta Gdyni uroczyście otworzyła swoje podwoje dla zwiedzających. Wydarzyło się to 16 listopada 2007 roku w obecności prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, metropolity gdańskiego abp. Tadeusza Gocłowskiego, przedstawicieli Marynarki Wojennej oraz władz Gdyni z prezydentem Wojciechem Szczurkiem na czele.
MMG działa już ćwierć wieku. Powstało 6 stycznia 1983 roku na bazie zbiorów Działu Historii Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdyni, mieszczącego się w niewielkim budynku przy ul. Starowiejskiej 30, czyli w tzw. Domku Abrahama, który stanowi własność starej gdyńskiej rodziny Skwierczów. (więcej w „Pomeranii”)

24. Zbigniew Gach, Leon Rybak (4)
Leon Skelnik, jeden z pionierów polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, urodził się w przedwojennej Gdyni jako wnuk i syn kaszubskich rybaków przybrzeżnych. Z łowienia ryb utrzymywali się jego dziadek Jan i ojciec Franciszek, ale szersze, udokumentowane dzieje gdyńskiej rodziny Skelników sięgają trzech wieków.
Prezentowany poniżej czwarty fragment przeprowadzonego przez Zbigniewa Gacha wywiadu-rzeki, który ukaże się w wersji książkowej wiosną 2008 roku, dotyczy lat 50. XX wieku. (więcej w „Pomeranii”)

28. Marek Adamkowicz, Kuchnia według Grassa
Rozmowa z Maciejem Kraińskim, prezesem Stowarzyszenia Güntera Grassa, o gdańskim nobliście, sztuce gotowania i innych rzeczach ważnych
– W tym roku minie pięć lat odkąd w Gdańsku rozpoczęło działalność Stowarzyszenie Güntera Grassa. Proszę powiedzieć skąd wziął się pomysł, żeby założyć taką właśnie instytucję?
– Idea powołania stowarzyszenia wyszła od Heidrun Mohr-Meyer, przedwojennej gdańszczanki, która zaraziła nią Ewę Rachoń, obecną sekretarz SGG. Obie panie związane są, choć na różny sposób, z jubilerstwem i bursztynnictwem, potrafią zatem docenić znaczenie dobrej sztuki, a taką przecież jest twórczość gdańskiego noblisty. Bardzo szybko udało się zebrać grupę osób, którym jest ona bliska i w sierpniu 2003 roku stowarzyszenie zostało zarejestrowane sądownie. Aktualnie liczy ono około pięćdziesięciu osób.
– Przeglądając listę członków zobaczyć można wiele nazwisk mających wpływ na kulturalne i społeczne życia miasta…
– To prawda. W naszym stowarzyszeniu są ludzie z „nazwiskami”, ale trzeba też powiedzieć, że przede wszystkim są to osoby, za którymi stoją konkretne działania.
– Na przykład?
– W ciągu tych pięciu lat zrealizowaliśmy sporo przedsięwzięć popularyzujących postać i dorobek pisarza. Wymienię chociażby Teatr Gotowania według Güntera Grassa, Dzień Güntera Grassa, który się odbył w 2004 roku w ramach Jarmarku Dominikańskiego, czy obchody, w październiku ubiegłego roku, jego osiemdziesiątych urodzin. Każde z tych wydarzeń to wysiłek konkretnego człowieka. Przykładowo zorganizowanie przed czterema laty przeglądu filmów grassowskich było możliwe dzięki zaangażowaniu Mirosława Morzyka i Leszka Kopcia z Neptun Filmu; wystawa grafik „Günter Grass, Albrecht Dürer, Ryszard Stryjec – między symbolem a rzeczywistością” powstała według koncepcji Magdaleny Olszewskiej; w przygotowaniu konferencji i debaty na Uniwersytecie Gdańskim z udziałem Lecha Wałęsy, Richarda von Weizäckera i Stefana Mellera duży udział miał Mirosław Ossowski. Osób, które dołożyły cegiełkę do poszczególnych przedsięwzięć stowarzyszenia jest, oczywiście, więcej. (więcej w „Pomeranii”)

30. Marek Adamkowicz, Pomorska opowieść wigilijna
Ech, te nasze święta kochane… Sztuczna choinka, plastikowe bombki i zapach lasu w sprayu. Pod drzewkiem prezenty, w każdym domu jednakie – prosto z Chin. Niby wszystko zgodnie z tradycją, tylko jaką?
Wydawać by się mogło, że nie ma nic bardziej trwałego niż sposób, w jaki obchodzimy narodziny Pana Jezusa. Przygotowana w Muzeum Etnograficznym w Oliwie (oddział Muzeum Narodowego w Gdańsku) wystawa „Świąteczna opowieść. Boże Narodzenie na Pomorzu” pokazuje jednak, że wyjątkowość tego czasu celebrowano niegdyś inaczej. Zmiany w bożonarodzeniowej obrzędowości unaoczniono tu w trzech odsłonach: poprzez nakrycie stołu wigilijnego w chëczach rybaków z Półwyspu Helskiego i współcześnie, zwyczaj kolędowania, a także związane z okresem Godów wierzenia. Eksponatów w muzealnej sali wprawdzie nie ma zbyt wielu, za to są one dobrane starannie.
– Głównym adresatem tego przedsięwzięcia są dzieci – mówi Katarzyna Kulikowska, kurator wystawy. – Dlatego to, co pokazujemy ma być dla nich zaproszeniem do odbycia interaktywnej podróży w przeszłość. Maluchy mogą nie tylko oglądać stare przedmioty, ale też przebrać się za gwiżdże, zapoznać ze skarbami jakie kryją szuflady, a po skończonym zwiedzaniu uzupełnić, wydany specjalnie na tę okazję, zeszyt ćwiczeń. (więcej w „Pomeranii”)

I-VIII „Najô Uczba”, dodatek edukacyjny

31. Regina Szczupaczyńska, Kapela Bas
Granie i śpiewanie kaszubskich piosenek to u Klasów, tworzących kapelę Bas, tradycja.
– Mój ojciec, Leon Bronk, jeszcze przed wojną grał na skrzypcach w kilkuosobowej kapeli, razem z braćmi i sąsiadami – opowiada Teresa Klasa. – Własnoręcznie, na jej potrzeby, wykonał bas; było to w zimie 1932 roku. Ten instrument oraz skrzypce taty to nie tylko pamiątki rodzinne, ale też do dziś są one przez nas wykorzystywane. Na basie gram ja, a na skrzypcach – syn Łukasz. Moja mama, Elżbieta z domu Bigus, również była uzdolniona artystycznie. Grała, i jeszcze gra, na mandolinie, a kiedyś pięknie haftowała. Mam jeszcze strój kaszubski wyszyty przez nią w 1939 roku. W rodzinie, którą założyłam, również było dużo muzyki. Mąż, Henryk, uczył Łukasza gry na skrzypcach, natomiast Leszek i Piotrek chodzili do szkoły muzycznej i ćwiczyli grę na akordeonie oraz klarnecie w domu.
Henryk Klasa jest absolwentem Liceum Pedagogicznego w Lęborku, w którym obowiązkowo należało grać na wybranym instrumencie. Upodobał sobie skrzypce. Potem był nauczycielem różnych przedmiotów, w tym muzyki, a ostatnio nauczania początkowego. Od 2004 roku przebywa na emeryturze. W kapeli Bas jest kierownikiem artystycznym (aranżuje utwory i prowadzi próby kapeli), gra na skrzypcach i burczybasie oraz śpiewa. (więcej w „Pomeranii”)

32. Henryk Jerzy Musa, Najpierw poznać korzenie
Trudno pisać o człowieku, którego widziało się, i to bardzo krótko, dwa razy. Jednak rozmowy z Nim we mnie pozostały, wspominam je do dziś.
Był sierpień, rok 1980. Pracowałem wtedy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina na Wydziale S-3 Kotlarsko-Spawalniczym jako najmłodszy mistrz materiałówki. Miałem brygadzistę Stacha Flisikowskiego, który zawiadywał „transportem” wydziału, czyli wózkami platformowymi. 14 sierpnia około godziny 9, gdy byliśmy na pierwszym piętrze w pomieszczeniu mistrza, Stachu wyjrzał przez okno i powiedział: „Mamy koniec pracy”. Ulicą szedł milczący pochód stoczniowców z naprędce zrobionym na kawałku płyty pilśniowej transparentem-tablicą z napisem „Żądamy przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz”. Było jeszcze jakieś inne hasło, którego nie zdążyłem przeczytać. (więcej w „Pomeranii”)

33. Jerzy Trzoska, Wokół piekarzy i chleba w starym Gdańsku
Gdańsk w okresie przynależności do Rzeczpospolitej szlacheckiej był jednym z najludniejszych miast w państwie. Szacuje się, że w pierwszej połowie XVII wielu, wraz z przedmieściami liczył ponad 70 tys. mieszkańców. Nadmotławski port należał też do wielkich centrów wymiany handlowej pomiędzy państwami południowo-zachodniej Europy a Rzeczpospolitą. W okresie największego rozkwitu – w pierwszej połowie XVII w. – zawijało do Gdańska ponad tysiąc statków rocznie. Stąd też sprawa zaspokojenia elementarnych potrzeb wielotysięcznej rzeszy mieszkańców oraz odwiedzających port załóg okrętowych w podstawowe artykuły spożywcze, zwłaszcza w chleb i mąkę, stale znajdowała się w centrum zainteresowania najważniejszych organów władzy w mieście.
Portowy charakter Gdańska stwarzały z jednej strony dodatkowy bodziec do rozwoju miejscowego piekarnictwa (zaprowiantowanie statków i na potrzeby eksportu), z drugiej zaś generowały zjawiska niepomyślne, przede wszystkim wykupywanie przez gdańskich kupców wielkich ilości zbóż na cele eksportowe. Poważniejsze zakłócenia w zaopatrzeniu piekarń w podstawowy surowiec mogły w konsekwencji doprowadzić do rozruchów na tle głodowym. Ocenia się, że w połowie XVII w. na zaspokojenie potrzeb konsumpcyjnych Gdańska trzeba było przeznaczyć około 13-14 tys. łasztów zboża (1 łasz – ok. 2 tys. kg). (więcej w „Pomeranii”)

36. Tadeusz Grabarczyk, XVI Sesja Pomorzoznawcza
W dniach 22-24 listopada w Szczecinie odbyło się spotkanie archeologów prowadzących prace wykopaliskowe na terenie Pomorza. W salach Zamku Książąt Pomorskich prezentowano najnowsze wyniki badań, które w istotny sposób wzbogaciły naszą wiedzę o najdawniejszych dziejach społeczeństw zamieszkujących ten region. Czytelnika „Pomeranii” – jak sądzę – najbardziej zainteresują te na Kaszubach i Kociewiu.
Jednym z najbardziej spektakularnych jest przedsięwzięcie prowadzone przez muzeum w Lęborku. Od kilku lat badane jest cmentarzysko kultury pomorskiej (VI-II w. p.n.e.) w Trzebiatkowej (gm. Tuchomie). Jest to jedyna – jak dotychczas – nekropolia, na której obserwować możemy pochówki poczynając już od kultury łużyckiej. Zabytki odkryte przez archeolog Agnieszkę Krzysiak mogą kolegów po fachu przyprawić o zawodową zazdrość. To wspaniałe popielnice z realistycznymi wizerunkami ludzkich twarzy, wyposażone w bajeczne ozdoby wykonane z brązu. (więcej w „Pomeranii”)

37. Andrzej Grzyb, Na Nowy Rok (felieton)
Trzeba opowiadać. O sobie, o najbliższych, sąsiadach, o naszym miejscu na Ziemi, wspólnych wyobrażeniach i oczekiwaniach. Powtarzać opowieść o swoich korzeniach i o teraźniejszości. Pamiętać o tym, co złe, pielęgnować to, co dobre. Bez zmyślania, tak, by historię przyjęli następcy. Mówić tak długo, aż plewy przepadną i zostanie życiodajne ziarno. Ta ciągłość opowieści jest ważna, bez niej już się gubimy, a co dopiero ci, którzy po nas przyjdą. Odrzucenie jej to pogarda dla zasady kumulacji, a bez kumulacji nie ma tradycji i świadomości regionalnej. Trzeba więc opowiadać – myśląc poważnie, optymistycznie, z nadzieją o przyszłości.
Wciąż na nowo odzywa się w nas ciekawość, jak wyglądało codzienne życie ludzi w dawnych czasach. Chcemy wiedzieć możliwie wiele o tym co było, aby dobrze przygotować się na wydarzenia czekające nas w przyszłości. (więcej w „Pomeranii”)

38. Zygfryd. S. Mielewczyk, Odczytywanie fotografii (1)
Przeszłość gdańskiej fotografii mojej matki jest w pewnym sensie moją przyszłością. Pamiętam dokładnie ten moment, gdy zdecydowałem się uporządkować zawartość starego kuferka ze zdjęciami dziadków, rodziców i powinowatych, cały ten wymarły świat, do którego zwykle się nie powraca. Zaglądając do fotograficznej przeszłości nagle widzi się, że pamięć o niektórych nieżyjących już przodkach i ich strefie krewniaczej trwa krócej, niż fizyczne istnienie ich papierowych wizerunków. Jednak chroniło się rodzinny spadek zdjęciowy z końca XIX i pierwszej połowy XX wieku przed poniewierką, dostępem słońca i wilgoci, przed brudnymi łapkami zawsze ciekawskich maluchów. Gdy one dorosną, coś z tym bagażem przeszłości zrobią po swojemu.
Porządkowanie prywatnych zdjęć, gdy ożywiają je wspomnienia, już na początku ujawnia decyzyjne problemy. Jakie zastosować kryteria ocen fachowości i estetyki dawnych fotoamatorów i fotografów? Czy wypada posługiwać się współczesną estetyką obrazu? Przecież żyjemy w innej epoce – epoce coraz większych, wywodzących się z mechaniki kwantowej, obszarów wirtualnej uciechy, w czasach masowej fotografii cyfrowej i filmowej, w tak zwanej globalizacji i unifikacji. A świat fotografowany z kosmosu ujawnia nie tylko piękno Ziemi. Przyszłość jest tak ciekawa, że dziś nie wiem, czy wypada rekonstruować i opisywać wyrywkowe zdarzenia fotograficznie zastygłej przeszłości. (więcej w „Pomeranii”)

42. Maria Roszak, Małżewski Kamiński
Wiela lat temu była taka cianżka zima, że gzuby zéz Małżewka (to je na Kociewiu, jakbyśta nié wjedzieli) nié szli do szkoły, bo autobus sia nié mógł przetarabanić sia bez te zaspy, nawét odśnieżara nié przyjechała. A samymi szypami to nié ma co tak dulczyć. I tak cała wioska wyjrzała jak szyrzawa, ino sia dziewiańć chałupów trocha odznaczało.
Mieszkał tamoj, wéw tym Małżewku, mały dziewczak. Jak przyszła ta zima, to tégo dziewczaka naszli mankolije, bo sia bojał o dzike zwierzóntka. Już dwa sarny wjidział podechniante za płem, zara kele polnyj drogi na Turze, a co zéz resztóm? No i tan dziewczak wpadnół na psiankny pomysł: że nafutruje zwierzóntka na szyrzawie! Wzión wózek do halania zielonégo na truśków, Filusia – łaciatégo kéjtra bez ogona i skrzynia. Zéz sklepu nadygał brukwiów, marchwiów, bulwów i ronkelów, a zéz chléwa ziarków i siana. Nazorgował tego, że hej! Psiérw chciała Filusia zaprzóngnónć, ale tan to nawét za krata nié pocióngnół, bo krótkimi łapami zarył wéw zaspa i nié mógł dalji léźć. No to dziewczak wzión. (więcej w „Pomeranii”)

43. Eugeniusz Kruszewski, Dyplomatka z gdańską duszą
Z dala od stron rodzinnych, i z dala od Polski – swej przybranej ojczyzny – spoczęły doczesne szczątki Musy Marii Mogensem, wdowy po duńskim dyplomacie i wielkim przyjacielu naszego kraju. W czasie rewolucji bolszewickiej jej rodzice przenieśli się z Piotrogrodu do Rygi, gdzie 18 lutego 1922 r. z ojca Gruzina, kniazia Jakuba Czagadajewa, i matki Łotyszki, Heleny Wilims urodziła się Musa Maria. Od 1925 r. mieszkała z rodziną na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Do szkoły powszechnej uczęszczała w Sopocie, a następnie do Szkoły Heleny Lange we Wrzeszczu, gdzie uzyskała maturę. Później podjęła pracę w gdańskiej firmie importowo-eksportowej (węgiel, ruda żelaza), ponadto w latach 1941-1945 była tłumaczem dla sowieckich jeńców wojennych. M. M. Mogensen władała pięcioma językami obcymi, a po wojnie nauczyła się także duńskiego. (więcej w „Pomeranii”)

44. Lektury

49. Klëka

55. Z życia Zrzeszenia

58-59. Informator regionalny

60. Rómk Drzeżdżónk, Zôrno (felieton)
Wczas reno słunuszkò wëzérało zeza widnokréza, zbùdzoné ptôchë wiesół spiéwałë, a lëft pôchnął swiéżim zymkã.
– Ha, to je bëlny czas na òbzérczi – ùredóny w dëszë Dochtór rãkama wëplatowôł ruchna, pôlcama ùczosôł gãsté, szadé włosë. – Cekawé czë zôrno òbrodzëło?
Zesztiwniałi pò nocë, pòmalinkù szedł wąsczima stegnama, przelôzł bez brómã ë wëszedł na drogã. Stanął na stronie, spòzérôł wkół wcygając zymkòwi lëft. Wtim ùzdrzôł knôpiczka.
– Szkòlôkù! Dożdże le – krziknął.
Knôp pòdszedł blëżi, a grzéczno sã przëwitôł:
– Dzień dobry.
– Të nie jes Kaszëba, że të ze mną z wësoka prawisz? Pò kaszëbskù nie rozmiejesz gadac?
– Trocha rozmieja gadac – zajiknął sã knôp.
– A twòji starszi z tobą pò kaszëbskù nie gôdają?
– Babca z dzadkem gadają, mama trochę, a tata jak sobie wypije to gada. A ja się w szkole uczę.
– W szkòlé pò kaszëbskù ùczą? Pò prôwdze gôdôsz?
– Jo… Pani nam czyta na lekcji po kaszëbskiemu i my się wierszy i piosenek na pamięć uczymy, a ja się mam nawet nauczone liczyć – knôp wëcygnął wprzód rãkã, a rechòwôł na pôlcach: – Jeden, dwa, trzë, sztërë, piãc, szesc, sétmë… a dwadzesca.
– Të fejn rozmiejesz rechòwac. Rzeczë mie jesz, co szkólnô wama czëtô? Môta wa wiele nëch kaszëbsczich ksążków? (więcej w „Pomeranii”)




Powyższy artykuł opublikowano w serwisie Nasze Kaszuby
http://naszekaszuby.pl

pod adresem:
http://naszekaszuby.pl/article.php?storyid=1516