artykuly-Nago po kwiat paproci
Losowe zdjęcie
HPIM2102
Pomerania
Wygląd strony

(2 skórki)
Nago po kwiat paproci
Author: Stanisław Geppert (sgeppert at nigdzie dot eu)
Published: 01.11.2003
Rating 5.38
Votes: 29
Read: 21313 times
Article Size: 11.42 KB

Printer Friendly Page Tell a Friend

Kulty wody i ognia, sięgające czasów pogańskich, obecne są także, przeważnie przy okazji różnych świąt (np. Wielkiejnocy czy dnia św. Jana), w religii chrześcijańskiej. Ale tylko jednego dnia w roku, a raczej jednej nocy – świętojańskiej, te dwa przeciwne sobie żywioły przyrody, współistnieją obok siebie zgodnie...

Bo to noc katharsis, oczyszczenia, zwyczaj zrzucenia z siebie grzechów, który kończył się prawie że „orgiastycznymi” obrzędami. W ogniu i wodzie od zawsze upatrywano właściwości oczyszczające, a w dniu przesilenia wiosenno-letniego żywioły te nabierały szczególnej mocy: chroniły ludzi przed czarną magią. Był to bowiem czas, kiedy złe moce, mam na myśli czarownice, ujawniały się. Wiedźmy, według wierzeń ludowych, miały na wzgórzach spotykać się w obecności diabła. Żeby zaradzić ich knowaniom przeciw ludzkości, szukano ratunku w ogniu i wodzie. Nie przez przypadek na Kaszubach w wigilię św. Jana przed południem czyszczono studnie. Wówczas woda miała mieć właściwości lecznicze, miała być czysta i zdrowa. Nie przypadkiem też w późny wieczór wigilii św. Jana na Kaszubach jeziornych spuszczano na wodę łódź – rybacką albo do przewożenia ludzi – z zatkniętym masztem a na nim, w specjalnym koszu z drutu czy siatki, palono żagwie i puszczano je na wodę. Natomiast rybacy wybrzeżowi ogień palili na zatoce lub morzu. W płyciznę morską wbijali wysokie drągi z przymocowanymi doń beczkami wypełnionymi drewnem, smołą, naftą i innymi łatwopalnymi rzeczami. Często ogień z ogniska świętojańskiego czy z pali zabierano do domów.

Można by więc porównać działanie ognia i wody do oddziaływania amuletów, mających chronić przed nieszczęściem...

Folkloryści używają innego terminu – apotropeje. Ale przed czarami chroniły ludzi w noc świętojańską nie tylko ogień i woda. Stosowano i inne środki zapobiegawcze. Dla zapobieżenia rzuceniu uroku wzrokiem noszono przy sobie krzyżyki. Podobnie jak w maju, i w dniu św. Jana majono, czyli strojono, ptactwo domowe i bydło. Bo, według wierzeń ludowych, w wieczór św. Jana złe moce szczególnie atakowały bydło, np. krowom usiłowały odebrać mleko. W domostwa, budynki gospodarcze i łodzie ludzie wtykali gałązki klonowe. Żeby czarownice nie weszły do domów, dodatkowo zakopywali w ziemi owoce klonu. Magiczną moc miała też bëlëca (bylica). Dziewczęta na głowy wkładały wieńce z tego rośliny. Wtykano ją też pod belki stropowe w kuchni, a także strojono zwierzęta. Nawet kosiarz, który jako pierwszy szedł w dzień świętojański kosić trawę, miał przewieszoną „szarfę” z bylicy. Takie metody ochrony przed czarami nie miały nic wspólnego z religijnością kościelną, był to ludowy wymiar wiary, odziedziczony jeszcze z czasów pradawnych. Ponadto rybacy nadmorscy malowali smołą na swoich łodziach krzyże. Krzyż od początku chrześcijaństwa uważany był za najlepsze zabezpieczenie przed złymi mocami.

Jaką więc rolę pełniły i nadal pełnią w tym wszystkim wianki i paproć?

Można powiedzieć, że służyły prowokacji losu przez panny, które chciały znaleźć kawalera. Ten matrymonialny charakter zwyczaj świętojański zachował do dzisiaj. Tego wieczoru dążono też do osiągnięcia czegoś, co było dotychczas niemożliwe, a czym było również znalezienie kwiatu paproci. Przede wszystkim starały się go odszukać dziewczęta. Miał on zakwitnąć, według wierzeń ludowych, o północy. Żeby zobaczyć i zerwać kwiat paproci, musiały się rozebrać do naga, a idąc przez las nie rozmawiać ani nie odwracać się za siebie. Gdyby go znalazły, spełniłyby się ich marzenia, przeważnie dotyczące kawalerów. Jednak żadna z nich na kwiat nie natrafiła. Powód? Płoszone były przez chłopców, którzy za nimi podążali i łapczywym okiem podglądali.

I tym erotycznym elementom „świętojanek” nie przeciwstawił się Kościół?

Po chrystianizacji tych ziem Kościół zaadaptował zwyczaj, ponieważ - z powodu silnego zakorzenienia w miejscowej kulturze - trudno było mu go wyrugować. Jednak pomimo to piętnował niektóre jego elementy, podobnie robiła to administracja pruska. Stąd zwyczaj zatracił swój pierwotny sens i dzisiaj widzimy go w wymiarze ludyczno-folklorystycznym.

Nawet kania, ptak, który jest bohaterem widowiska wystawianego przez Kaszubów w świętojański wieczór, nie jest prawdziwy.

Obecność kani, ptaka z rodziny sokołowatych, w tradycji kaszubskiej jest ewenementem na skalę Europy. Dzisiaj jednak rzeczywiście jest to obecność symboliczna. Ptak wykorzystywany do przedstawienia „Ścinanie kani” od dawna nie jest żywy, a zrobiony ze słomy, gliny itp. Gdzieniegdzie zastępowano rzadko spotykaną kanię żywą kurą, a nawet kwiatem piwonii.

Skąd wzięła się w tradycji kaszubskiej kania?

Konotacja kani wśród Kaszubów była zdecydowanie zła. Ptak ten naprzykrzał się miejscowej ludności, dziesiątkując malutki drób. Jego zawodzenie, które przypominały słowa „pić, pić”, sygnalizowało, że będzie susza, że znowu coś się nie powiedzie. Stąd, na zasadzie kozła ofiarnego, chwytano ją i rytualnie ścinano.

Jaka jest ideowa wymowa przedstawienia?

Już średniowieczni kronikarze, z czasów krzyżackich, donieśli, że w określonym dniu w roku miejscowa ludność rytualnie zabijała koguta, a potem nacierała sobie twarze jego krwią. Po co? Dzisiaj nie jesteśmy w stanie zrekonstruować tego zwyczaju, tak jak nie jesteśmy w stanie do końca wyjaśnić ideowej wymowy pierwotnego charakteru ścinania kani. Jednocześnie przyjmuje się, że i ono również było rodzajem katharsis, sposobem zrzucenia z siebie grzechów za miniony rok. Według Floriana Ceynowy, który – można powiedzieć – uratował zwyczaj, uwieczniając go w dwóch artykułach opublikowanych w 1851 roku w „Nadwiślaninie”, głównymi aktorami widowiska byli pastuchowie. Ksiądz Bernard Sychta w swoim słowniku dodał, że - według relacji ze Strzelna – widowisko to było rodzajem wkupywania się młodych pasterzy do grona pasterzy pełnoletnich, mogących uczestniczyć w wiejskich zabawach. Fenomenem jest to, że przedstawienie znane było tylko na kępach - Oksywskiej, Puckiej i Swarzewskiej. Na grunt pozostałej części Kaszub zostało przeszczepione w latach 70. XX wieku.
Są w nim takie role sołtysa, przysięgłych, kata, leśniczego, rakarza i pachołka. W tekstach tych ról dużo jest warstwy aluzyjnej. Jeżeli np. dziewczyna była wyniosła, gardziła chłopcami, przebierała w nich, wówczas winę próbowano zrzucić na kanię, która rzekomo do takiego postępowania miała ją namawiać. Jeśli ktoś nadużywał alkoholu albo tytoniu, albo kradł – tymi winami również obarczano kanię, która musiała w sposób rytualny zostać ścięta. Potem następowały rytualne oczyszczenie społeczności lokalnej i zabawa przy ogniu. We współcześnie pokazywanych przedstawieniach dużo jest z kolei improwizowanych przytyków o charakterze społeczno-politycznym, odnoszących się do aktualnej sytuacji w Polsce. Nie szczędzą ich studenci z klubu Pomorania, działającego przy Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskich, którzy każdego roku wystawiają „Ścinanie kani” w Łączyńskiej Hucie.

W jaki sposób udało się ten zwyczaj upowszechnić?

Na początku lat 70. członkowie klubu studenckiego Pomorania, działającego przy Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskim, do którego i ja należałem, wraz z nieżyjącą już Izabellą Trojanowską, znaną dziennikarką i regionalistką, prowadzili w Pałacu Opatów w Oliwie, w dziale etnograficznym Muzeum Narodowego, poranki folklorystyczne. Zapraszaliśmy na nie zespoły ludowe i teatralne z Kaszub, artystów regionalnych, przede wszystkim pisarzy i poetów, no i gości oczywiście. W tym czasie pisałem książkę „Droga na sabat”, a jej pierwszy rozdział poświęciłem misterium ptaka ofiarnego, czyli ścinaniu kani. I dlatego zamarzyło mi się, by podczas jednego z poranków wystawić widowisko „Ścinanie kani” - według scenariusza opracowanego przez Jana Piepkę. Krystyna Szałaśna, do dziś pracująca w dziale etnograficznym, poszła nam na rękę. Nawet znalazła w przepastnych magazynach muzeum etnograficznego rytualny drewniany topór, który posłużył nam do ścięcia kani. Każdy ze studentów miał swoją rolę, ja chyba byłem narratorem i... kimś jeszcze. To były jednak zupełnie inne czasy. Każde tego typu przedstawienie trzeba było zgłaszać do cenzury. A ponieważ możliwe było wprowadzenie do sztuki elementu improwizacji, dodaliśmy – po kaszubsku przede wszystkim, żebyśmy potem nie mieli kłopotów politycznych – rozmaite aluzje do sytuacji politycznej, która panowała wówczas w Gdański i całej Polsce. Trzeba pamiętać, że był to okres po grudniu w 1970 r. Ku uciesze i aplauzie widzów pokazaliśmy widowisko. Kilka tygodni później pojechaliśmy z nim do Łączyńskiej Huty, gdzie do tej pory pomorańcy, czyli członkowie klubu Pomorania, mają w starej chacie swoją siedzibę. Przenieśliśmy przedstawienie na tereny, na których kiedyś prawdopodobnie zwyczaju ścinania kani nie było.

Śladem pomorańców poszli mieszkańcy innych wiosek na Kaszubach środkowych, m.in. chmielanie.

Wystawienie „Ścinania kani” – czy to według scenariusza Marty Bistroń z Kartuz, czy Jana Piepki, czy kogoś innego – stało się ambicją wielu zespołów estradowo-folklorystycznych. I dobrze. Dzięki temu uratowano zwyczaj od zapomnienia. Pierwszy jednak zadziałał Florian Ceynowa, który na łamach „Nadwiślanina” opublikował w 1851 r. dwa artykuły o zwyczajach świętojańskich. W podobny sposób uratowano w latach 70. XIX wieku zanikający już w tym czasie motyw smętka. Gdyby Hieronim Derdowski nie wprowadził go na karty poematu „O panu Czorlinsczim co do Pcka po sece jachoł”, prawdopodobnie nikt z nas o nim by nie wiedział. Pozostałyby w naszej pamięci tylko frazeologizmy typu: „na smętka” czy „do smętka”.

Słowem – obserwujemy dzisiaj zjawisko powtórnej folkloryzacji...

Stara zasada ludoznawców brzmi „ocalić od zapomnienia i zwrócić ludowi”. Powtórna folkloryzacja to bardzo ciekawe zjawisko, rzadko spotykane w naszych czasach, ale zdarza się. Pod tym względem wieś była i jest o wiele bogatsza niż miasto, ma więcej do zaproponowania.

A jak obchodzono wieczór i noc świętojańską w Gdańsku?

Gdańszczanie mieli swój własny rodzaj sobótek – na wzgórzu sobótkowym we Wrzeszczu (gdzie stoi gmach dawnej telewizji gdańskiej) i w parkach przy Jaśkowej Dolinie. W połowie XIX wieku Jan Labes - zamożny gdański filantrop i senator – udostępnił mieszkańcom własne tereny leśne. Urządzane były w nich rozmaite zabawy muzyczne i sportowe, np. wspinanie się po namydlonym drągu, na szczycie którego zatknięta była nagroda. Bawiono się wspólnie, niezależnie od klasy społecznej i rangi finansowej. Przede wszystkim palono ognie świętojańskie. Możemy domniemywać, że działo się to w miejscach niegdyś kultowych.

Mieszkało wówczas w Gdańsku sporo Kaszubów...

Tak, przybyli tutaj głównie za pracą, m.in. w stoczni. Tego jednego dnia, św. Jana, stawali się na powrót tymi, którymi byli, zanim w Gdańsku się pojawili. Oczywiście nie mieli już ani bydła, ani łodzi, skazani byli na miejski wymiar folkloru. Magia tego wieczoru najbardziej widoczna jest jednak w sferze baśniokręgu pomorskiego i kaszubskiego, a ten opiewa przede wszystkim wieś.


Informacje z Kaszub znajdziesz też na portalu http://www.kartuzy.naszemiasto.pl



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Komentarze wyrażają poglądy ich autorów. Administrator serwisu nie odpowiada za treści w nich zawarte.
Wyróżnienia
Medal Stolema 2005   Open Directory Cool Site   Skra Ormuzdowa 2002